środa, 27 maja 2015

18. Majka i jej męski głos.

"Troska o dziecko jest pierwszym i podstawowym sprawdzianem stosunku człowieka do człowieka"

Jan Paweł II


 ~*  *  *~

- Ola? - Zapytał, jednak dziewczyna dalej płakała. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. - Uspokój się, co się dzieje?
- Zbyszek, pomóż mi proszę! - Wykrztusiła z siebie w końcu. - Amelka, ona.. !
- Co z nią? CO się dzieje?!  - Zebrał się z łóżka, wciąż trzymając telefon przy uchu.
- Nie wiem co robić! - Panikowała. - Ona jest taka rozpalona, wymiotowała... do szpitala muszę jechać!
- Olka, nie ruszaj się stamtąd. - Rozkazał. - Już tam jadę. Nie siadaj w tym stanie za kierownicę, słyszałaś?
Rozłączył się. I jak najszybciej się ubrał i do niej pojechał. Bez wahania dociskał pedał gazu. Musiał przecież się do niej jak najszybciej dostać.
Była taka roztrzęsiona. Zawsze myślał, że Ola potrafi myśleć i zachowywać się racjonalnie nawet w najgorszej sytuacji. Coś ją jednak przełamało. Dziecko.
Wpadł do jej domu, nawet nie pakując. Wbiegł po schodach i wszedł prosto do dziecięcego pokoiku.
Ten widok... to było straszne. Bartmana początkowo zatkało. Nie wiedział, co powiedzieć, co zrobić. Ale widząc dziewczynę w takim stanie, pozbierał się do kupy.
Ola siedziała przy łóżeczku, cała zapłakana. Obok miała miskę z wodą, w której machinalnie maczała ręcznik i nacierała  dziecko. Z daleka już było widać, że mała ma gorączkę. Ciężko oddychała.
- Ola. - Podszedł do niej i klęknął. - Jestem.
- Ona ma taką wysoką gorączkę. Czterdzieści stopni z kreskami! W dwie godziny jej urosła! - Znowu zaczęła szlochać. - A ja jej nie mogę pomóc. Nie potrafię. Ta cholerna temperatura w ogóle nie spada, rozumiesz!? I jeszcze te drgawki, nie wiem, co się dzieje!
Złapał ją za ramiona i odwrócił w swoją stronę.
- Posłuchaj mnie uważnie. - Próbował ją doprowadzić do porządku, przywrócić do rzeczywistości. - Idź się ubierz. Spakuj dokumenty, książeczkę zdrowia. Zabierz leki, które jej podałaś.
 Nie było co zwlekać. Taka wysoka gorączka mogła zabić. Poza tym, nie wiadomo, co ją wywołało.
- Ola, idź i to zrób. Wstawaj. - Pociągnął ją do góry. - Idź, szybko.
Nagle ocknęła się jakby z transu. Przetarła mokre policzki rękawem i wyszła z pokoju.
Zbyszek natomiast skierował się do szafki. Wyciągnął pierwsze lepsze ubrania, które mu wpadły w ręce i rzucił na łóżko. Potem wyciągnął małą z łóżeczka. Była naprawdę bardzo rozpalona i majaczyła. Miała drgawki gorączkowe. Szybko, choć wciąż ostrożnie ją ubrał. Wziął ją na ręce i zszedł na dół. W tym samym czasie Olka wypadła z salonu z torebką, chowając jeszcze dokumenty.
- Chodź. - Wyszli z domu.
Dziewczynę usadził z tyłu i dał jej dziecko. Sam natomiast siadł za kierownicą. Nim odpalił, wziął głęboki wdech i wydech. Przeżegnał się.
Musiał i jechał na tyle ostrożnie, by się nic nie stało. Do szpitala wybrał drogę na skróty, więc znaleźli się tam bardzo szybko. Szybciej, niż jakby karetka miała dojechać do domu.
Znowu wziął małą na ręce. Ola wydawała mu się być taka słaba, że nie chciał, by jeszcze dźwigała dziecko. Choć wyglądała na nieco spokojniejszą... nie, może nie tyle spokojniejszą, co bardziej "trzeźwo myślącą". Trzymała się blisko, jednak w szpitalu od razu pobiegła do pielęgniarki.
 Wzięli ich od razu na piętro z oddziałem pediatrycznym. Na miejscu po prostu odebrali Amelkę i wzięli ją na salę do lekarza. I Zbyszek... naprawdę poczuł, że jest przerażony. Dopiero teraz, w tej chwili.
Ola złapała go za rękę i mocno ścisnęła, wciąż patrząc się na drzwi sali, gdzie wzięli Amelkę.

***
Gdy nagle wyszedł lekarz, serce jeszcze mocniej mi waliło. Obydwoje ze Zbyszkiem zerwaliśmy się na równe nogi i stanęliśmy na przeciw pana w białym fartuchu.
- Co z nią? - Zapytałam szybko, choć to on chciał coś powiedzieć. Nie wytrzymałam.
- W porządku, proszę się uspokoić. - Położył mi rękę na ramieniu, jakby chcąc dodać otuchy.- Państwo są rodzicami, tak?
- Nie, to znaczy tak... - zaczęłam się gubić we własnych słowach - to znaczy ja tak, jestem jej prawnym opiekunem. A to mój przyjaciel.
- Dobrze, w takim razie panią proszę za mną. - Zwrócił się do mnie.
  Rzuciłam jeszcze siatkarzowi niechętne spojrzenie. Bałam się? Może. Wolałabym, żeby poszedł ze mną, jednak już i tak za dużo od niego "wzięłam" tej nocy. I powoli do mnie docierało, jak ja go wykorzystałam. Serca nie miałam.
  Ale swoją drogą, opanował całą sytuację. DOprowadził mnie do porządku, kiedy nie potrafiłam się już racjonalnie zachowywać. Pomógł mi. Był u mnie tak szybko, jak nigdy. On ... nie zawiódł mnie.
  Weszłam do gabinetu. Lekarz zajął swoje miejsce za biurkiem, i wskazał mi, bym również usiadła.
- Dziecko jest chore, ale niestety teraz panuje taki wirus i masę dzieci się do nas zgłasza. Ot, dwudniowa choroba wirusowa. Także proszę się nie martwić, podaliśmy już odpowiednie leki. Teraz dziecko leży pod kroplówką, bo było odwodnione.
 Poczułam ulgę. Zupełnie, jakby ktoś zdjął mi z barków naprawdę ogromny ciężar. I nigdy nie sądziłam, że można się o kogoś martwić tak bardzo...
- To dobrze. - Wykrztusiłam z siebie w końcu. - Dziękuję, panie doktorze.
- Nie ma za co, to moja praca. - Powiedział starszy już stażem lekarz. Uśmiechnął się lekko. - Puściłbym Panią już do dziecka, ale jeszcze musi Pani podpisać papiery. Niestety, trochę formalności. - Westchnął głęboko. - Ma pani dokumenty potwierdzające bycie prawnym opiekunem, prawda?
- Tak, tak. Oczywiście. - Wyciągnęłam z torebki wszystko, co wzięłam i podałam lekarzowi.
Musiałam podpisać, że dzieckiem będę się zajmowała podczas pobytu w szpitalu, że jestem jej prawnym opiekunem, a rodzice nie żyją. I wtedy w końcu mogłam iść na salę do Amelki.
 Na korytarzu Bartmana nie było. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła już piąta. W pierwszej chwili pomyślałam, że pewnie pojechał do domu, przecież był zmęczony po meczu. Jednak gdy stanęłam w progu sali, zobaczyłam, że Zbyszek jednak został.
Siedział przy szpitalnym łóżku i podpierał głowę na zgiętych rękach, a łokcie wbijały mu się w uda. I wpatrywał się w śpiąca małą dziewczynkę.
Podeszłam po cichu i położyłam mu rękę na ramieniu. Dopiero wtedy spostrzegł moją obecność.
- Ola. - Wypowiedział moje imię prawie szeptem. Od razu wstał. - I co z nią?
- Panuje jakiś wirus w naszym mieście, dwudniowa infekcja. - Wyjaśniłam, lekko się uśmiechając.
 Siatkarz na chwilę odwrócił głowę w stronę łóżka. Widziałam, jak wypuszcza powietrze z płuc. Czyżby również się bardzo martwił?
- To dobrze, że nie jest to coś poważnego. - Powiedział w końcu po chwili ciszy.
- Zbyszek, - nie chciałam odraczać tej chwili. Machinalnie złapałam go za rękę. - Dziękuję ci.
- Chyba oszalałaś, nie masz za co dziękować. Mówiłem, że możesz na mnie liczyć w każdej chwili. Zwłaszcza, jak chodzi o małą.
- Ale ja... ja tak bardzo.. sam widziałeś, w jakim ja byłam stanie. Mam za co ci dziękować, bo nie dość, że przyjechałeś w środku nocy po ciężkim dniu, zabrałeś nas do szpitala, doprowadziłeś mnie do porządku, to jeszcze się martwisz... dlatego dziękuję. - Spojrzałam mu w oczy.
Nic już nie powiedział. Kompletnie nic. Zamiast tego po prostu przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. A ja... chciałam, by ta chwila trwała wiecznie.

  Nie pamiętam, jak znaleźliśmy się w szerokim, starym fotelu, stojącym w rogu małej sali szpitalnej. Spałam na kolanach Bartmana, wtulona w niego. Obejmował mnie ramionami. Czułam się tak spokojnie i bezpiecznie, jak nigdy.
  Powoli się podniosłam, by go nie zbudzić. Przecież spał. Podziwiałam go, bo to była taka niewygodna pozycja, jeszcze ze mną na kolanach, w niewygodnym fotelu.
- Mama?.. - Usłyszałam, gdy już stałam na nogach.
Słabo wypowiedziane słowa małej dziewczynki były niczym nóż wbitym w serce. Oczywiście, cieszyłam się, że się obudziła. Ale nie spodziewałam się, że tak się do mnie odezwie.
Podeszłam i siadłam na brzegu łóżka. Pogłaskałam małą po już chłodnej główce, na szczęście.
- Ciocia tu jest z tobą, spokojnie. - Szepnęłam.
Dziewczynka, choć wciąż blada i osłabiona tą chorobą, uśmiechnęła się pod zadartym noskiem. Sama natomiast znowu uroniłam kolejną łezkę, którą szybko starłam rękawem bluzy.
- Bawimy się? - Amelka zapytała zachrypniętym głosikiem.
W odpowiedzi na to pytanie zaczęłam się śmiać. - Mela, odpocznij jeszcze trochę.
- Widzę, że niektórzy się wyspali. - Odezwał się Bartman nagle.
Nie wiedziałam, że już nie śpi. Stanął tuż przy nas i się szeroko uśmiechnął.
- Wujek! - Zawołała całkiem radośnie. Powiedzcie mi, czy to dziecko było naprawdę w nocy ciężko chore? - Czoraj byłeś w eklanie! - Klasnęła w dłonie, w ogóle nie przejmując się tym, że ma wenflon. Może to i lepiej, bo pewnie wszczęłaby głośny alarm w postaci płaczu i krzyku.
- No ja mam nadzieję, że kiedyś przyjdziesz z ciocią pooglądać mecz na żywo.
- Tak, tam jest masę takich wielkich chłopców jak wujek. - Zachichotałam.
- Ciocia, ploooseee. - Zrobiła słodką minkę. - Pójciemyy?
- Najpierw wyzdrowiejesz, potem porozmawiamy. Poza tym, jesteś za mała na mecze.
- Tsy lata mam! - Kłóciła się ze mną. No pięknie! Jeszcze takiego małego, chorego pyskacza brakowało.
- Prawie. Jeszcze nie skończyłaś. - Pstryknęłam ją w nos.
- Spokojnie młoda, wujek Zbyszek cię zabierze. - Siatkarz puścił małej oczko. Super, niech się jeszcze bratają przeciwko mnie. - Ale teraz wujek leci na trening. - Spojrzał na mnie porozumiewawczo.
- Poczekaj skarbie, zaraz przyjdę. - Pocałowałam ją w czółko i wyszłam razem z Bartmanem z sali na korytarz.
 Stanęliśmy na przeciwko siebie. Skrzyżowałam ręce na piersiach i nerwowo błądziłam spojrzeniem wszędzie, byleby tylko nie spojrzeć na niego. Nie rozumiałam swojego zachowania. Zachowywałam się jak... zakochana nastolatka.
- Jeszcze raz ci dziękuję, Zbyszek. To, co zrobiłeś, naprawdę wiele dla mnie znaczy.
- To był tylko drobiazg. - Podrapał się po czarnej czuprynie.
- Ale właśnie dzięki takim drobiazgom - niepewnie spojrzałam mu w oczy - przekonujesz się, jaki jest drugi człowiek.
Obdarzył mnie tak czułym spojrzeniem, że nie mogłam się nawet poruszyć. I tak stałam z założonymi rękoma, kiedy on się przybliżał twarzą w moją stronę. Był co raz bliżej, aż czułam jego oddech na swoich wargach...
- Ciooociaaaaa!
Odskoczyłam od siatkarza jak oparzona. On sam speszony odwrócił spojrzenie, niczym chłopiec przyłapany na gorącym uczynku.
- Przywieźć ci coś z domu? - Zapytał jeszcze na odchodne.
- Nie, zadzwonię do Majki, bo pewnie potem wpadnie, to mi wszystko przyniesie. Ale dziękuję.
- To dobrze. Trzymajcie się. - Uśmiechnął się jeszcze lekko i odszedł.
Poczekałam, aż skręci w stronę schodów i zniknie mi z oczu. Dopiero wtedy znowu weszłam na salę.

  Dzień się niemiłosiernie dłużył. Naprawdę.
  Po szpitalnym, jakże "smacznym" obiedzie, który musiałam sobie wykupić, a Amelka dostała jedynie jakąś papkę, wpadła Majka. Oczywiście oberwało mi się za to, że do niej nie zadzwoniłam w nocy, ale uspokoiła się, gdy wyjaśniłam, że Bartman mnie tu przywiózł. Przywiozła mi wszystkie potrzebne ubrania - dla mnie i dla małej, kilka zabawek, i inne potrzebne rzeczy. Między innymi coś, bez czego chyba bym tego dnia nie przeżyła - termos z gorącą, świeżą kawą. Poza tym przytachała swój tablet z kilkoma bajkami, dzięki czemu Amelka sobie oglądała, a my mogłyśmy chwilę porozmawiać.
- Jej, jesteś moim mistrzem. - Zaśmiałam się, popijając raz po raz gorący napój.
- Ja tam zawsze wiem, co ci najbardziej potrzeba. - Dumnie wypięła pierś do przodu. - Z tym, że nie zawsze mnie słuchasz.
Doskonale wiedziałam, co miała na myśli, ale pozostawiłam to bez komentarza.
- Dzwoniłaś do Marcina? - Zapytała.
- Tak, dzwoniłam. - Westchnęłam głęboko. - Ale chyba niepotrzebnie, bo już tu jedzie.
- Wiesz, powinien wiedzieć.
- No ale teraz tylko się zamartwia, ledwo wyjechał w delegacje i musiał już wracać. Po co, skoro jutro zapewne wychodzimy do domu.- Burknęłam. Napotkawszy zdziwione spojrzenie przyjaciółki, dodałam - wiesz, mała się czuje z godziny na godzinę co raz lepiej, a chorych dzieci przybywa. Nie chcę, żeby złapała nowego wirusa.
  Ruda pokręciła głową.
- W sumie to zdziwiona nie jestem dlatego, że małą chcesz do domu zabrać, tylko odbieram wrażenie, że nie jesteś skora do powrotu własnego narzeczonego...
 I tu mnie miała. Czułam, że słabnę, a po chwili moja twarz chyba nabrała czerwonego koloru - nie wiem, nie widziałam, aczkolwiek tak się czułam.
- Tu nie chodzi o to. - Wyjęczałam w końcu z nieźle skrzywioną miną.
Moja przyjaciółka westchnęła. Wstała, najwidoczniej zbierając się już na Podpromie na trening.
- Pogadaj z nim. - Powiedziała.
Obdarzyłam ją zdziwionym spojrzeniem. O Marcina jej chodziło? - Z kim?
- Najlepiej z obydwoma. I z Marcinem, i ze Zbyszkiem.
  I wyszła.
  Nie minęła jednak nawet godzina, jak na salę wpadł jak wystrzelony z procy, zdyszany Marcin. Był nieźle zdezorientowany, przynajmniej z początku. Potem się uśmiechnął.
- Wujek Marcin! - Amelka, wcześniej pogrążona ogladajac bajkę na tablecie, uradowała się widząc chrzestnego. - Zobac, oglądam kucyki!
- Jej, skarbie - nachylił się nad nią i pocałował ją w czółko - widzę, że się lepiej czujesz. To dobrze, szybciej do domku wrócisz.
 Wtedy wyciągnął jej zza pleców bukiecik kolorowych kwiatuszków. Mała nie mogła oderwać od niego spojrzenia. - Ślicny! - Klasnęła w dłonie.
 Wtedy Marcin podszedł do mnie. - Cześć, Ola. - Przywitał się ze mną buziakiem w policzek. - Wszystko w porządku?
- Pewnie, że tak. Sam widzisz, zdrowieje w oczach. - Wymusiłam uśmiech.
  Poczułam narastającą gulę w gardle, ale postanowiłam to zahamować. Odwracając uwagę od zmartwionego chłopaka, wzięłam kubek i poszłam do łazienki po wodę, Potem postawiłam go na szafce i Amelka wsadziła do niego kwiatki.
Usiadłam z powrotem na krześle, a Marcin kucnął przy moich kolanach, na wprost mnie.
- Przepraszam, że mnie nie było. TO ta cholerna praca. - Widziałam, że był bardzo na siebie zły.
- Hej, nic się nie stało przecież. Masz pracę, jaką masz.- Wzruszyłam ramionami. - Tak w ogóle, jak tam? Widziałeś się z tatą?
 Wstał, przysunął sobie jedno z drewnianych krzesełek bliżej mnie i usiadł. Westchnął głęboko. Widziałam, że coś mu leżało na sercu. Coś, o czym ciężko mu powiedzieć.
- Beznadziejnie. To znaczy, ja tam nie wiem, ale... jakoś tak się uwziął na mnie. Nie wiem, czy on coś podejrzewa, czy coś.. - Spuścił wzrok na podłogę.
 Automatycznie złapałam go za rękę, chcąc go pocieszyć.
- Wątpię. Po prostu.. wiesz, jaki jest twój ojciec.
- Tak. Taki sam, jak matka. - Skrzywił się.
- Hej, ale spokojnie. - Zaśmiałam się. Wyglądał w tamtym momencie jak obrażony mały chłopiec, któremu zabrano zabawkę. - Ślub za lekko ponad dwa miesiące, wszystko się ułoży. - Uśmiechnęłam się, upewniając chyba bardziej siebie w tym, że to dobra droga.
- No właśnie... jak o tym mowa. - Chrząknął. - Kto cię tu w nocy przywiózł?
Zawiesiłam się na moment. Zrobiłam minę mówiącą "what the fuck?".
- No Bartman, ale co to ma do rzeczy? - Zmarszczyłam brwi.
- No, ty mi powiedz.
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Nie udawaj, nie jestem ślepy i wiem, że często płaczesz w łazience.- Przyznał.
 TO było niczym nóż wbity prosto w serce. Zachowałam jednak resztki swojej godności, a uczucia zostawiłam za sobą.
- Mamy umowę i się jej trzymajmy. Dla twojego, dla mojego dobra, I przed wszystkim dla dobra Amelki.
  Tymi słowami zakończyłam niewygodny temat, a Marcin zebrał się do domu, odpocząć po drodze.

***
  Następnego dnia Marcin odebrał nas zaraz po obchodzie i po otrzymaniu wypisu. Cieszyłam się, że tak szybko wracamy do domu. Bałabym się, że mała złapie jakieś inne choróbsko będąc na oddziale dziecięcym, zwłaszcza, że dzieci przybywało. Ale nie, ona już się czuła w pełni sił i całą drogę tylko świergotała, że chce się bawić i chce piknik. Znowu.
 Cóż, pogoda nas rozpieszczała, także myślałam sobie, że można się na to pokusić w najbliższych dniach.
  Obijaliśmy się przez cały dzień. Dosłownie. Miło było mieć "niedzielę" w środku tygodnia. Niestety, Marcin miał wracać znowu do Poznania następnego dnia, by razem z ojcem dalej prowadzić negocjacje w sprawie sprzedaży jakiejś filii ich firmy. Nie za bardzo to rozumiałam, więc i Marcin nie za wiele o tym mówił. I chwała mu za to!
  Dopiero mój błogi, rodzinny spokój, przerwał telefon, jakoś koło osiemnastej. Na wyświetlaczu pojawiło się głupie zdjęcie rudej przyjaciółki.
- Majka? Co jest? - Odezwałam się do telefonu. Zerknęłam na Marcina i wskazałam mu gestem, że wyjdę z pokoju, by nie przeszkadzać im w zabawie.
- Masz czas? - Usłyszałam męski głos. Aż zadrżałam, a nogi się pode mną ugięły. Musiałam się oprzeć barkiem o ścianę, by nie paść z wrażenia na podłogę.
 No tak. Majka. Jak obiecała, tak musiała zainterweniować....
Kątem oka spojrzałam do pokoju. Marcin się świetnie bawił z Amelką, może mogłam wyjść na trochę?
- Za pół godziny u ciebie? - Zapytałam.
- Okej, nie ma sprawy. Czekam.
  Rozłączył się.
  Wzięłam głęboki oddech, nim wróciłam ponownie do salonu, na wciąż lekko drżących nogach. Starałam się zachowywać jednak tak, jakby wszystko było w porządku.
- Wybierasz się do Majki? - Zapytał łagodnie Marcin.
  Zorientowałam się, że słyszał doskonale tą jakże długą rozmowę.
- No, jadę, ma jakieś spiny z Kubiakiem, więc skorzystam, że jesteś w domu. - Podrapałam się po głowie. Starałam się zachowywać naturalnie. - Nie masz nic przeciwko?
- Oszalałaś. - Popukał się aktorsko w głowę. - Ciągle siedzisz z małą, zasłużyłaś na chwilę odpoczynku. - Obdarzył mnie jeszcze czułym uśmiechem, a mnie natychmiastowo się głupio zrobiło, że go kłamałam.
 Skarciłam się jednak w duchu za to. Przecież jadę po prostu wszystko wyjaśnić, naprostować! - Tłumaczyłam siebie samą, by nie mieć wyrzutów sumienia.
  Poczłapałam do pokoju, by się przebrać. Po co? Sama nie wiedziałam. I kompletnie nie wiedziałam, dlaczego założyłam na siebie tą czerwoną, koronkową bieliznę, którą miałam na sobie, jak ostatnio spałam z Bartmanem, a do tej pory trzymałam ją w pudełeczku na dnie szuflady. I kompletnie nie wiedziałam, dlaczego założyłam na siebie czarną, obcisłą sukienkę sięgającą wpół uda, i po co poprawiłam makijaż.
A niech cię, Olka. Nie tak powinno być.
Mimo to zostawiłam wszystko tak, jak było. Narzuciłam na siebie jedynie lekki, czarny płaszczyk, ponieważ nie spodziewałam się powrotu szybszego niż dwie godziny.
- Weź mój samochód, jak chcesz. - Przy wyjściu złapał mnie jeszcze Marcin, podając mi kluczyki.
Uwierzcie, czułam się jak przyłapywana nastolatka na gorącym uczynku...
- Wiesz, - puściłam mu oczko - jadę autobusem, bo Majka chyba w planach wino ma.
- To nie wracaj zbyt późno, bo wiesz, że nie mogę po ciebie podjechać. Meli nie zostawię.
- Nie martw się. - Cmoknęłam go w policzek. - Wrócę ostatnim autobusem. Pilnujcie siebie wzajemnie! - Powiedziałam na odchodne i wyszłam.
  Czekałam jeszcze parę minut, aż przyjedzie mój autobus. Droga natomiast była dla mnie kompletną męczarnią. Wiecie, jak się czułam? Jak nastolatka jadąca na swoją pierwszą randkę - tak mi serce łomotało. Albo nie! Jak żona, która jedzie do własnego kochanka. Chociaż... w ogóle, o czym ja myślałam? Jechałam przecież tylko po to, żeby porozmawiać.
Wysiadłam na przystanku tuż przy jego osiedlu. Znałam drogę na pamięć, mogłabym iść tam z zamkniętymi oczami. Kod do domofonu również pamiętałam. Zero-cztery-zero-pięć, czyli jego data urodzin. Powoli przemierzałam kolejne stopnie na klatce schodowej, aż w końcu stanęłam na wycieraczce przed drzwiami odpowiedniego mieszkania.

~*  *  *~

Oddaję w Wasze "łapki" kolejny rozdział. Choć nie do końca taki, jak planowałam, pewnie trochę przynudzałam... ech, no, musicie przez to przebrnąć. Od przyszłego rozdziału zacznie się dziać i mieszać tak totalnie! Także ZAPRASZAM cieplutko :)
+ przepraszam za ewentualne błędy, nie sprawdzałam ;x


+ Wiecie co... wiem, że czytacie, bo jest masę wyświetleń na ostatnim rozdziale, a tylko dwa komentarze... 
no dziękuję, dziękuję! Foch z przytupem! ;D 

A pamiętajcie: komentarz=motywacja. :)










2 komentarze:

  1. W takim momencie?? Rozdział ja zwykle świetny :* Pozdrawiam i zapraszam do siebie -> http://w13005.blogspot.com/2015/05/rozdzia-56.html <3

    OdpowiedzUsuń
  2. I znowu w takim momencie kończysz?! Chyba się obrażę. Bardzo się cieszę, że Amelii nic nie jest, ale Olka nie powinna okłamywać swojego narzeczonego. I w ogóle wszystkich wkoło. Chyba najwyższy czas wszystko wyjaśnić.
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń